Szczęście w mieście może pachnieć kadzidłami i marihuaną. Albo jaśminem na ekologicznym miejskim cmentarzu. Może smakować dobrym jedzeniem w niedrogim barze. Dźwięczeć ciszą. Ludzie różne rzeczy lubią. Lubią mieć wybór.
Spontaniczność i dynamika
Nie ma miast idealnych ani takich, które uszczęśliwiają o każdej porze. Te, które lubię najbardziej, działają na mnie stymulująco. W Barcelonie przyciąga mnie to, co paradoksalne, co łączy nowoczesność z tradycją, a także spokój z dynamiką. Ruch i zmiany są esencją każdego miasta. Nie warto się im przeciwstawiać, kiedy nie ma się na to szans. Jak pisał Franz Kafka: „W walce ze światem sekunduj światu”. W Barcelonie sekunduję światu, ale on działa najczęściej na korzyść zmianom.
Miasto to ludzie. Wbrew mitom o hiszpańskim „maniana” (które dotyczy raczej Andaluzji niż multikulturowej Katalonii), większość dnia mieszkańców Barcelony wypełnia praca. Jednocześnie znajdują oni czas i miejsce na realizację swojego życia i tzw. życie publiczne, czemu służą parki rozsiane regularnie w całym mieście (co ważne, wiele z nich zakłada się na terenach, które mogłyby być sprzedane deweloperom).
Duszę się w miejscach, w których system wartości opiera się na religii a priori obciążającej człowieka winą. W Barcelonie czuję oddech wolności i tolerancji. Tradycje walki z faszystowskim systemem Franco (barcelońska odmiana Movidy), socjalistyczno-anarchistycznych rządów Republiki Katalonii w latach 30. XX wieku (które zakazały np. napiwków, bo obsłudze należy przecież płacić więcej i równo!) czy ogólnej krnąbrności regionu zrobiły swoje. Lubię zatem: spontaniczne, głośne fiesty o wszelkich możliwych porach; miejską plażę, nad którą nocą unosi się zapach marihuany i kadzideł; policję, która pilnuje bezpieczeństwa bawiących się, ale ich nie kontroluje; muzykę, która jest wszechobecna; wreszcie kuchnię i potrawy spożywane na powietrzu, bo przecież nie ma nic cenniejszego niż tlen.
Podoba mi się również duża aktywność ruchów społecznych (nie tylko tych w imię autonomii). Jedna z najsilniejszych grup – Los Indignados – pochodzi właśnie z Barcelony i okupowała dzielnie przez wiele tygodni Plaza Catalunya przed marszem Oburzonych na Madryt w lipcu ubiegłego roku. I jeszcze, ponieważ życie się kiedyś kończy, a jako nihilistę ten temat dosyć mnie interesuje – Barcelona ma jeden z najbardziej „zmysłowych” cmentarzy – rzeźbiarskie spełnienie toposu Erosa i Tanatosa na wzgórzu Motnjuic, z widokiem na morze. Istne miasto w mieście, w którym już brak zmartwień. W 2009 roku otwarto Ogród Zapachów (Jardí dels Aromes), gdzie grzebie się prochy zmarłych w podlegających biodegradacji urnach, nad którymi rosną aromatyczne rośliny. Wybieram jaśmin.
Przeciwnie niż w krajach skandynawskich (o świetnych rozwiązaniach systemowych), w dobrze nasłonecznionej Barcelonie „nie łapię” depresji; przechodzę łagodne melancholie. Wybór sprzyjającego atmosferą miejsca do życia jest oczywiście również polityczną decyzją każdego z nas.
Miasto to również nasze wyobrażenie o nim, bo oczywiście nie ma miejsc idealnych. Nie wierzę w utopie, a jedynie w świadomy imperatyw utopijny, dzięki któremu zeszliśmy z drzew i zaczęliśmy zmieniać otoczenie (nie zawsze na lepsze). W Barcelonie również widać wiele spraw do załatwienia. Już dziś można zauważyć postępującą gentryfikację (zmiany mające na celu podniesienie wartości tereni przy
ednoczesnym pozbywaniu się dotychczasowych mieszkańców nie pasujacych do nowego, wyobrazonego obrazu miejsca) dzielnic: robotniczej Barcelonety i pewnie wkrótce studencko-emigranckiego El Raval.
W Polsce często uświadamiam sobie, że nie skonsumuję wartości, o które walczę. Jeżeli jednać kierować się własnym amor fati (miłość losu), to dlaczego tego losu nie uczynić znośniejszym? Takim go czuję w Barcelonie i (kto wie?) – być może kiedyś hedonistycznie wybiorę to miasto na miejsce codziennego życia.
Stanisław Ruksza historyk sztuki, kurator wystaw, autor tekstów o współczesności. Wykładowca historii sztuki XX i XXI wieku. Dyrektor artystyczny CSW Kronika w Bytomiu, gdzie realizuje projekty łączące sztukę wizualną z innymi dziedzinami kultury oraz praktycznym aktywizmem. Założyciel Klubu Krytyki Politycznej na Śląsku. Nie współpracuje z żadną partią polityczną. Nihilista.

"W Amsterdamie ludzie są niezwykle różnorodni, wolni w wyrażaniu siebie poprzez ubiór i styl życia”.
Wolność i odpowiedzialność
Lubię miasta tętniące życiem i jednocześnie zaciszne – jak Amsterdam. W centrum miasta ludzie poruszają się głównie pieszo lub na rowerach, nie są „zagłuszani” przez samochody. Są też niezwykle różnorodni, wolni w wyrażaniu siebie poprzez ubiór i styl życia.
W Amsterdamie odnosi się wrażenie, że miasto zostało zaprojektowane na potrzeby pojedynczych ludzi. Że naczelną regułą jest wolność bycia sobą i jednocześnie odpowiedzialność za to, co wspólne. Niedoścignionym wzorem są tamtejsze rozwiązania strukturalne, minimalizujące oddziaływanie ludzi na środowisko. Gdzie się nie obejrzysz – selektywna zbiórka odpadów, rowerowe ścieżki. Panuje powszechne zrozumienie, że nie możemy sobie pozwolić na łamanie ekologicznych standardów.
Piotr Wielgus
działa społecznie i w polityce. Należy do partii Zielonych. Prowadzi Pracownię Zrównoważonego Rozwoju. Mieszka i pracuje w Toruniu.

"Lubię miejsca bezpieczne i estetyczne, niekoniecznie luksusowe, wyposażone w drobne, różnorodne usługi: bufet z tanim jedzeniem, zakład krawiecki, szewski, pralnię, salonik prasowy, wi-fi”.
Bezpieczeństwo i estetyka
Nie mam ulubionego miasta. Najbardziej podobają mi się te, w których łatwo spotkać ludzi o podobnych potrzebach i zainteresowaniach. Takie, które pozwalają działać – politycznie, społecznie. Nie przejmuję się już, jak kiedyś, brakiem oferty kulturalnej, bo po prostu nie mam na to czasu, ale wciąż jestem przekonana, że dla rozwoju miasta ma ona kluczowe znaczenie. Lubię miejsca bezpieczne i estetyczne, niekoniecznie luksusowe, wyposażone w drobne, różnorodne usługi: bufet z tanim jedzeniem, zakład krawiecki, szewski, pralnię, salonik prasowy, wi-fi.
Na Śląsku bardzo utrudnia życie brak zintegrowanej, sprawnej komunikacji publicznej. Uniemożliwia on ludziom, którzy nie mają samochodów, czerpanie z zasobów regionu – kulturalnych, edukacyjnych, także politycznych. Jest to rodzaj wykluczenia, o czym często nie myśli się w ten sposób. Zintegrowana sieć komunikacyjna to największe wyzwanie, dzięki niej Śląsk byłby bardziej przyjazny, dawałby ludziom poczucie mocy, sprawczości, decyzyjności, może nawet szczęścia. Jeśli nieposiadająca samochodu osoba z małym dzieckiem chce jechać do klubu fitness albo do kina na „seans z dzieckiem”, to po prostu potrzebuje dostępu do dobrego transportu. To takie proste.
Małgorzata Tkacz-Janik
Zielona radna Sejmiku Śląskiego. Feministka, twórczyni śląskiej Manify. Wykładowczyni akademicka, kulturoznawczyni. Mieszka w Gliwicach.
Wszelkie możliwe kombinacje
Lubię Warszawę za to, że jest miastem chaosu i miszmaszu, czyli wszelkich możliwych kombinacji. Hałasu ulic z ciszą parków, nowoczesnych wieżowców z rozpadającymi się kamienicami, biedy z bogactwem, zwariowanych, kolorowych ubrań z szarością garniturów. Nadal znajduję tu niespodziewane, ciekawe, zielone zakamarki i niebezpieczne praskie podwórka, ukryte ścieżki w Łazienkach, nieoczekiwane widoki z dachów kamienic, nowe knajpki, puby i kluby, w których roi się od niezwykłych, kolorowych ludzi. Tutaj nigdy nie wiesz, czego się spodziewać – jak w dżungli. To miasto ma duży potencjał i ciągle się rozwija, rośnie. Mimo wszystkich jego minusów – nie zamieniłabym go na inne.
Helena Matuszewska
Pochodzi z małej wioski na polskim Spiszu, a od 12 lat mieszka w Warszawie. Gra na skrzypcach w zespole Lans Makabr, a także na suce biłgorajskiej i rebabie.