Wydawało się, że pokusa geoinżynierii odeszła do lamusa. Dziś jednak, kiedy kolejne rundy negocjacji klimatycznych pokazują, że szybkie rozpoczęcie procesu ograniczania emisji gazów cieplarnianych jest bardzo trudne, inżyniera ekosystemów powraca już nie tylko jako temat niewinnych ćwiczeń intelektualnych. Coraz częściej na „opcję Pinatubo” z zainteresowaniem patrzą politycy.
tekst: Edwin Bendyk
Wybuch wulkanu Pinatubo na Filipinach w 1991 r. doprowadził do emisji do atmosfery 10 mln ton siarki. Zadziałała ona jak lustro zmniejszające ilość promieniowania słonecznego docierającego do powierzchni Ziemi. W efekcie nastąpiło wielomiesięczne ochłodzenie. Paul Crutzen zainspirowany efektem Pinatubo opublikował w 2005 r. artykuł w piśmie naukowym „Climate Change”, w którym wyliczył, że wystarczyłoby wypuścić do atmosfery 5,3 mln ton siarki, by czasowo schłodzić Ziemię.
Co najważniejsze, metoda jest relatywnie tania i całkowicie bezpieczna – te kilka milionów ton to ułamek ilości siarki emitowanej w związkach chemicznych pochodzących ze spalania paliw kopalnych i zatruwających powietrze bliżej powierzchni Ziemi. Artykuł Crutzena wywołał burzę, na uczonego posypały się gromy, bo na nowo wprowadził do obiegu temat geoinżynierii (geoengineering), nazywanej po polsku również inżynierią ekosystemów.
Inżynieria ekosystemów to temat nienowy. Możliwość
świadomego wpływu na Ziemię analizował już pod koniec
XIX w. rosyjski filozof Nikołaj Fiodorow. Szwedzki chemik Svante Arrhenius, jeden z pionierów badań nad wpływem dwutlenku węgla na temperaturę atmosfery przewidywał, że ludzie celowo zaczną emitować CO2, by zrobiło się cieplej. Przykładem geoinżynierii na skalę masową jest produkcja nawozów sztucznych, polegająca na wiązaniu w sposób chemiczny azotu z powietrza, który następnie trafia do gleby, a w konsekwencji do pożywienia. Ponad 40% azotu znajdującego się w proteinach konsumowanych przez ludzi pochodzi z nawozów sztucznych, czyli zostało „wyprowadzone” z atmosfery w sposób przemysłowy.
Inżynieria ekosystemów kojarzy się jednak najczęściej z różnymi nieszczęśliwymi pomysłami zawracania biegów rzek, których podejmowali się władcy wszechmocnego Związku Sowieckiego. Doskonałym katalogiem pomysłów geoinżynieryjnych jest książka Hack the Planet Eliego Kintischa, redaktora magazynu „Science”. Autor przypomina, że inżynieria ekosystemów należała do zestawu strategicznych narzędzi, jakimi posługiwały się supermocarstwa podczas zimnej wojny. Amerykanie pracowali m.in. nad weather weapon, czyli możliwością wywoływania intensywnych zjawisk pogodowych za pomocą wybuchów jądrowych.Wydawało się, że wraz z końcem Zimnej Wojny do lamusa historii odeszła także pokusa geoinżynierii. Dziś jednak, kiedy kolejne rundy negocjacji klimatycznych pokazują, że szybkie rozpoczęcie procesu ograniczania emisji gazów cieplarnianych jest bardzo trudne, inżyniera ekosystemów powraca już nie tylko jako temat niewinnych ćwiczeń intelektualnych. Coraz częściej na „opcję Pinatubo” z zainteresowaniem patrzą politycy. W październiku 2011 r. amerykański think tank Bipartisan Policy Center opublikował raport grupy roboczej ds. przeciwdziałania skutkom zmian klimatycznych.
Autorzy zastrzegają, że geoinżynieria nie może zastąpić redukcji emisji gazów cieplarnianych, niemniej jednak byłoby nierozsądne zaniedbać opracowanie postępowania awaryjnego, na okoliczność ewentualnej katastrofy. A także po to, żeby być gotowym na sytuację, gdyby ktoś inny pierwszy wpadł na pomysł zastosowania takiego scenariusza. Dlatego raport rekomenduje podjęcie intensywnych, koordynowanych z poziomu Białego Domu interdyscyplinarnych badań naukowych poświęconych problemom przeciwdziałania skutkom zmian klimatycznych i inżynierii ekosystemów.
Nowa nadzieja czy nowy problem?
Podobne analizy i raporty powstały w Wielkiej Brytanii, Niemczech, Rosji, Chinach. Ba, odwołuje się do nich nawet Watykan w raporcie Papieskiej Akademii Nauk z kwietnia 2011 r. W dokumencie „Los lodowców w epoce antropocenu” można przeczytać: „Ostrożność sugeruje rozważenie wykorzystania geoinżynierii w sytuacji, gdy katastrofalnych i nieodwracalnych skutków zmian klimatycznych nie da się powstrzymać za pomocą metod mitygacyjnych i adaptacyjnych”. Najwyraźniej „opcja Pinatubo” staje się z pełnym błogosławieństwem opcją strategiczną.
Zyskuje ona także legitymizację ekonomiczną. Bjorn Lomborg, duński ekonomista i enfant terrible debaty klimatycznej, już wielokrotnie wzbudzał emocje swoimi nieortodoksyjnymi wypowiedziami. Nie kwestionuje on faktu globalnego ocieplenia ani tego, że odpowiada za nie działalność człowieka. W kolejnych swych publikacjach, przygotowywanych wraz z gronem ekonomistów, przekonuje jednak, że redukcja emisji gazów cieplarnianych to najdroższy i najmniej efektywny sposób walki z klimatycznym kryzysem.
Najnowsza opublikowana pod jego redakcją książka Smart Solutions to Climate Change analizuje, w jaki sposób najefektywniej pod względem ekonomicznym „schłodzić Ziemię”. Najwyższe uznanie ekonomistów, którzy mieli ocenić dostępne metody, zyskały rozwiązania geoinżynieryjne. Pierwsze miejsce zdobył pomysł tworzenia z wody morskiej sztucznych chmur, które tworzyłyby lustro odbijające promieniowanie słoneczne. Autorami pomysłu są inżynier Stephen Salter i fizyk John Latham. Policzyli oni, że wystarczy zbudować flotę 1500 bezzałogowych statków, które sterowane komputerowo, będą w odpowiednich miejscach globu rozpylać w powietrzu wodną mgiełkę.
W katalogu Smart Solutions… pomysłów jest jednak więcej. Uznanie ekonomistów zyskuje także sposób proponowany przez Crutzena, czyli rozpylanie w atmosferze aerozoli siarki. Można także spróbować ustawiać między Ziemią a Słońcem lustra ograniczające dostęp promieni słonecznych. Pomóc może nawet malowanie dachów farbami odbijającymi światło.
W zasadzie wszystkie elementy układanki leżą na stole: technologie, nawet jeśli jeszcze znajdują się w powijakach, są jak najbardziej realne. Zgadza się kasa – geoinżynieria kusi, bo wydaje się tańsza niż redukcja emisji gazów cieplarnianych. Istnieje nawet warunkowe przyzwolenie moralne. Niestety pozostaje problem zasadniczy. Inżynieria ekosystemów wymaga, podobnie jak inne formy walki z globalnym ociepleniem, współdziałania w wymiarze globalnym. Ktokolwiek zdecyduje się skorzystać z „opcji Pinatubo”, czy to będą Amerykanie, Chińczycy czy Rosjanie, wywoła efekt na całej kuli ziemskiej. Nie wszystkim musi to odpowiadać. Działania unilateralne w takiej sytuacji to najlepsza recepta na rozwój innego katastrofalnego scenariusza – wojny klimatycznej. Z kolei globalna koordynacja działań wydaje się równie trudna, jak uzyskanie zgody na redukcję emisji gazów cieplarnianych.
Powyższy tekst jest obszernym fragmentem artykułu pt. „Opcja Pinatubo” opublikowanego w miesięczniku „Znak”.