Sałata z serca Londynu

W londyńskiej dzielnicy Hackney 18 lat temu Julie Brown wraz z grupą dziesięciu wolontariuszy założyła organizację Growing Communities. Nazwę można przetłumaczyć na dwa sposoby: społeczności, które coś uprawiają, np. warzywa, albo same rosną, rozwijają się.

Życie w dzielnicy Brick Lane nie zatrzymuje się nigdy. O świcie, gdy wracający do domu po nocnych imprezach kupują ciepłe bajgle, na farmie Spitalfields budzą się zwierzęta: kozy, świnie, kury. Pieje kogut.

Brick Lane we wschodnim Londynie wypełniają kolory i zapachy. „Od zawsze” to właśnie tam przybywały kolejne fale imigrantów – od francuskich hugenotów, przez Irlandczyków i Żydów, po Bengalczyków, tworząc barwną mozaikę kultur, języków i zwyczajów. To tam można kupić przyprawy z całego świata, ubrania vintage i stare płyty.

Korespondencja: Patrycja Bukalska

Życie w tej dzielnicy nie zatrzymuje się nigdy, a piekarnia z bajglami działa 24 godziny na dobę. Tuż za rogiem rozciąga się jednak całkiem inny świat. O świcie, gdy wracający do domu po nocnych imprezach kupują ciepłe bajgle, na farmie Spitalfields budzą się zwierzęta: kozy, świnie, kury. Pieje kogut.

Jeden dzień dla innych  

Głównym celem założycieli Spitalfields City Farm była edukacja – pokazanie dzieciom, jak wyglądają zwierzęta, jaki jest związek między krową a mlekiem, jak się nimi opiekować, jak uprawiać warzywa.

Spitalfields City Farm jest jednym z 17 miejskich gospodarstw działających w brytyjskiej stolicy i jednym z najstarszych; powstała 35 lat temu. Głównym celem jej założycieli była edukacja – pokazanie dzieciom, jak wyglądają zwierzęta, jaki jest związek między krową a mlekiem, jak się nimi opiekować, jak uprawiać warzywa. „Dalej tak jest. Przychodzi tu dużo dzieci, czasem z rodzicami, a czasem to zorganizowane grupy, które mają regularne zajęcia” – opowiada Alia, od pięciu lat związana z farmą Spitalfields. „Czasem gotują z tego, co udało im się wyhodować” – mówi i pokazuje miejsce przy ognisku. Tuż obok na drzewie zbudowano wspaniały domek, w którym dzieci mogą się bawić.

Nie chodzi jednak tylko o małych rolników. Do Spitalfields City Farm przychodzą też dorośli. „To często osoby, które są na życiowym zakręcie i możliwość pracy w ogrodzie jest dla nich szansą i mobilizacją – wyjaśnia Alia. – Przychodzą tu też kobiety, które niedawno przybyły do Wielkiej Brytanii z Bangladeszu czy Karaibów. Tęsknią do swoich dawnych ogródków i tu starają się uprawiać warzywa i zioła z rodzinnych stron”. Na farmie działa Klub Kolendry, w którym spotykają się i pracują razem wyłącznie kobiety. „Dla niektórych to bardziej komfortowe niż grupy mieszane – mówi Alia. – Dziś jednak mamy tu spore zamieszanie i bardzo dużo ludzi”. Rzeczywiście, we wszystkich zakątkach farmy, zarówno w części warzywnej, jak i tam, gdzie trzymane są zwierzęta, pełno mężczyzn i kobiet w białych podkoszulkach z napisem „Jeden dzień, by zrobić różnicę”. Porządkują grządki, malują zagrody, budują ogrodzenie nowego wybiegu dla zwierząt. „Jesteśmy z banku Lloyda” – mówi wysoki mężczyzna, która na chwilę przystanął z taczkami wypełnionymi ziemią. – Robimy to już od kilku lat. Przez jeden dzień w roku pracujemy poza firmą, staramy się zrobić coś bezpośrednio dla społeczeństwa”.

Na farmie, wśród typowych dla gospodarstw zapachów, słuchając beczenia owiec i przyglądając się zieleni liści młodych ziemniaków, można zapomnieć o wielkiej metropolii wokół. Wrażenia nie burzą pociągi kolejki miejskiej mknące tuż za ogrodzeniem ani dominujące sylwetki londyńskich wieżowców, w tym słynnego „korniszona”.

Społeczności i warzywa

Pierwszą londyńską farmę założono w 1972 r. w Kentish Town. Od tamtego czasu przybyło farm i rozszerzyły one zakres działalności. Nadal najważniejsza jest edukacja: przybliżanie mieszczuchom uprawy warzyw i chowu zwierząt, uświadamianie im problemów związanych z zanieczyszczeniem środowiska, zachęcanie do „produkowania” własnej żywności. Pojawiły się także nowe priorytety – poważna uprawa warzyw na własny użytek i na sprzedaż. To oznacza organiczne uprawy, zdrową żywność, a także aktywizację lokalnych społeczności i nowe miejsca pracy. W londyńskiej dzielnicy Hackney 18 lat temu Julie Brown wraz z grupą dziesięciu wolontariuszy założyła organizację Growing Communities. Nazwę można przetłumaczyć na dwa sposoby: społeczności, które coś uprawiają, np. warzywa, albo same rosną, rozwijają się. Oba znaczenia mają sens; Julie Brown chodziło i o to, aby stworzyć alternatywę wobec dominującego globalnego systemu produkcji żywności, i o to, aby wesprzeć lokalną społeczność. Obecnie ruch Growing Communities ma trzy miejskie ogrody warzywne: Allens Gardens, Springfield i Clissold, oraz coraz więcej tzw. farm patchworkowych, ulokowanych w opuszczonych ogrodach i na nieużytkach, gdzie decydują się pracować ludzie, którzy w ten sposób chcą zarabiać na życie. Jedną z takich farm, Castle Climbing Center, zakładała Sophie Verhagen, dziś opiekująca się jednym z ogrodów Growing Communities w parku Clissold.

W Clissold Park

W czwartkowe popołudnie w parku nie ma dużo ludzi. Właśnie wyszło słońce, które szybko osusza po deszczu trawniki; nieliczni spacerowicze z przyjemnością wygrzewają się na ławkach i tarasie pobliskiej kawiarni. Dla Sophie i jej wolontariuszy dobra pogoda to jednak zbyt cenny czas, by posiedzieć w słońcu. W tym roku brytyjska wiosna jest wyjątkowo zimna i wszystko się spóźnia. Liście jarmużu i rukoli wyglądają już jednak nieźle. „Dziewięć kilo” – mówi Sophie. – W ubiegłym tygodniu zebraliśmy tu dziewięć kilo liści”. Właśnie w szeroko rozumianej „zieleninie” specjalizuje się ogród w Clissold: różne rodzaje sałaty, szczawiu, ziół, botwinka. To pierwsze w Londynie zielone warzywa, które oficjalnie uznano za wyhodowane organicznie… Tygodniowy plon Growing Communities to około 90 kg warzyw, które trafiają do lokalnych restauracji oraz „warzywnych worków”. Worki to pomysł na dystrybucję plonów w najbliższej okolicy. Można zamówić mały lub duży worek do odebrania raz w tygodniu. Znajdzie się w nim to, co w tym czasie urosło, zawsze jest to trochę niespodzianka, a przy okazji wspiera się lokalnych rolników i ogrodników.

Pierwszą londyńską farmę założono w 1972 r. w Kentish Town. Od tamtego czasu przybyło farm i rozszerzyły one zakres działalności. Pojawiły się też nowe priorytety.

Zanim jednak worki będzie czym napełnić, trzeba się napracować. Sophie uśmiecha się serdecznie, ale mimo szczerych chęci nie ma czasu na rozmowę. Co chwila podchodzi któryś z wolontariuszy, pyta, radzi się, prosi o decyzję w sprawie którejś grządki. „Z zawodu jestem fotografem, ale jakoś tak wyszło, że zmieniłam swoje życie i zostałam ogrodniczką” – mówi Sophie. – Jestem jedną z kilkorga pracowników Growing Communities, którzy otrzymują pensję. Reszta to wolontariusze. Muszę przyznać, że mamy do nich szczęście. Czasem to ludzie, którzy poważnie myślą o ogrodnictwie, czasem po prostu szukają swojego miejsca na ziemi”.

Imogen przed zakończeniem pracy zagląda jeszcze do foliowego tunelu, w którym rosną zioła i buraki. „U mnie sprawa była prosta. Zwolnili mnie z pracy, a w moim wieku trudno mi znaleźć nowe zatrudnienie – opowiada. – Pomyślałam: O nie, tak to się nie może skończyć! Przyszłam do Sophie i tak zostałam ogrodniczką. Jestem tu od dwóch lat”. Imogen jest z zawodu nauczycielką, specjalizowała się w uczeniu dzieci ze specjalnymi potrzebami. Jej doświadczenie bardzo się przydaje – raz w tygodniu do ogrodu w Clissold Park przychodzi grupa dzieci i młodzieży z problemami z nauką. „Zajęcia tutaj to dla nich świetna zabawa, ale też swego rodzaju terapia” – mówi Imogen.  „Tę ziemię dostaliśmy w użytkowanie od lokalnych władz, za darmo. W zamian jednak robimy coś dla ludzi w tej okolicy. Wstęp do ogrodu też jest za darmo – każdy może tu przyjść i czegoś się nauczyć” – wyjaśnia Sophie. – Muszę jednak powiedzieć, że o ile z naborem woluntariuszy nie ma kłopotu, to nowe działki na patchworkowe farmy coraz trudniej uzyskać. Wydaje mi się, że teraz, kiedy zwracamy się do kogoś z prośbą o udostępnienie jego pustego ogrodu, to on sam zaczyna się zastanawiać, czy aby nie zacząć go jednak uprawiać. To jednak dobry znak, bo to znaczy, że nasz pomysł się przyjął”.

Worki z Hackney

Miejscem, w którym można odebrać „warzywne worki” Growing Communities, jest kolejna miejska farma w Londynie, Hackney City Farm. Szafka, jakby przeniesiona ze szkolnej szatni, stoi przy jednej z alejek wybrukowanych kocimi łbami, tuż koło restauracji Frizzante. Mężczyzna podjeżdża na rowerze, otwiera szafkę kodem i wyjmuje wielki worek pełen warzyw. Kolejna dostawa będzie za tydzień. Jest już popołudnie, więc mały sklepik z kaczymi i kurzymi jajami oraz drewnianymi zabawkami dla dzieci właśnie jest zamykany. Za to Frizzante dopiero się ożywia. Przeważają matki z dziećmi, które czują się tam swobodnie. „Tu można karmić piersią” – zachęca napis przy ladzie, a miła sprzedawczyni poleca ciasto z marchewki. „Z naszej marchewki, z farmy”.

W ogrodzie warzywnym pracuje kilka kobiet w kurtkach przeciwdeszczowych, bo pogoda jest wyjątkowo kapryśna. Ostatni odwiedzający biegną za dziewczyną, która niesie kilka sporych butelek z mlekiem – to pora karmienia jagniąt. Większość zwierząt schodzi już z pastwiska do swoich zagród, tylko kury spacerują swobodnie. Najwyraźniej pora jednak zakończyć dzień, bo pstrokaty biało-czarny kogut groźnie stroszy się i podskakuje, przeganiając ciekawskich. W końcu kury też potrzebują spokoju, aby ich jaja trafiły następnego dnia do sklepiku i restauracji. Na farmie powoli zapada cisza. Tuż za jej ogrodzeniem Londyn przypomina nieustannym szumem silników aut i ludzkich rozmów, że jest wielomilionowym miastem.