To mi daje oddech

Oddech w życiu można złapać na tysiąc sposobów: tańcząc z ogniem, pracując z wiatrem, oczyszczając umysł. Generalnie  –  to pasja daje oddech.

 

Lekcja życia z ogniem

Działalność w Mamadoo zaczęła się dla nas bardzo niewinnie i niepozornie – jako hobby
i „zajawka”, a przerodziła się w aktywność, która radykalnie poszerzyła nasze horyzonty  i oczekiwania zawodowe oraz prywatne. Działanie na polu sztuki nowej i w naszym kraju mało rozwiniętej dawało nam dużą swobodę, ale początki nie były proste. To mieszanka naszych charakterów sprawiła, że zaczęłyśmy krok po kroku osiągać wszystko, czego po całym przedsięwzięciu oczekiwałyśmy, a nawet więcej. Mamadoo stało się dla nas źródłem samospełnienia na wielu poziomach: sposobem na zarobek – idealnym w czasie naszego studenckiego życia, drzwiami do międzynarodowych festiwali (m.in. w UK, Turcji, Niemczech, Grecji, Włoszech, Nowej Zelandii; za nasz największy sukces uważamy występy na dwóch edycjach Glastonbury Festival), sposobem na poznawanie niezwykłych ludzi i inicjatyw, drogą samorozwoju. Największą wartością nie było jednak to, co najbardziej niezwykłe z zewnątrz – praca z ogniem, wyjazdy zagraniczne, międzynarodowe projekty. Najważniejsza okazała się lekcja życia, której zapewne doświadczają wszyscy próbujący powołać do życia jakąkolwiek grupę bądź ideę: teatr amatorski, drużynę sportową czy nowatorski projekt. Metody pracy w grupie, samodyscyplina, kreatywne rozwiązania, wspólne przeżywanie sukcesów i porażek, budowanie wizerunku, współpraca z interesującymi ludźmi, firmami czy instytucjami – to część tego, co – oprócz „władania ogniem” – wyniosłyśmy z grupy po kilku latach jej istnienia.

Największą wartością nie było to, co najbardziej niezwykłe z zewnątrz – praca z ogniem, wyjazdy zagraniczne, międzynarodowe projekty. Najważniejsza okazała się lekcja życia, której zapewne doświadczają wszyscy próbujący powołać do życia jakąkolwiek grupę bądź ideę: teatr amatorski, drużynę sportową czy nowatorski projekt.

Pod tym względem czujemy się spełnione, a grupa jest dla nas trampoliną do naszych kolejnych wspólnych bądź indywidualnych działań. Część z nas wykorzystuje swoje doświadczenie nabyte w Mamadoo w bardzo konkretny sposób, np. Kinga i Monika organizują m.in. Festiwal Rytmu i Ognia FROG. Ale też wszystkie wyniosłyśmy z tych wspólnych lat niewymierne korzyści i doświadczenie. Obecnie Mamadoo nie jest głównym obszarem naszej działalności i jest dla nas ważne o tyle, o ile niesie nowe możliwości, wyzwania i przyjemności. Nasze dalsza działalności jest zatem zależna od tego, jak długo te aspekty będziemy w niej odnajdowały. Nie mamy w tym względzie konkretnych planów. Z chęcią angażujemy się w międzynarodowe inicjatywy, jak Festiwal Festa del Fuoco na włoskiej wyspie Stromboli, który jest szansą na wymianę doświadczeń i wspólną pracę z artystami z całego świata.

Pozostajemy aktywne w aspekcie komercyjnym, ale obecnie możemy sobie pozwolić na wybór typu imprezy, w jaką się angażujemy.

Mamadoo
Istniejąca od 2004 r., pierwsza i przez wiele lat jedyna żeńska grupa fireshow w Polsce. Wyróżnia się oryginalnymi pomysłami, radosną formułą, profesjonalizmem i dopracowaniem pokazów na różnych poziomach. Członkinie: Kinga Kuczyńska, Monika Derda, Anna Derda i Mirosława Leśniewska.

Praca z wiatrem

Praca przy wietrze, z wiatrem, to moim zdaniem działanie na rzecz spraw kluczowych. Daje mi mocne poczucie bycia pożytecznym, także finansowo, bo wiatr to świetna „maszynka do robienia pieniędzy”.

Krajobraz z wiatrakami to jeden z moich ulubionych widoków w Polsce. Kojarzy mi się z tym, co dla mnie ważne: stabilnym klimatem, jakością życia; przywodzi na myśl żyjące rafy koralowe, niezagrożone wyginięciem niedźwiedzie polarne, całe lodowce, miasta przybrzeżne bez powodzi. Praca przy wietrze, z wiatrem, to moim zdaniem działanie na rzecz spraw kluczowych. Daje mi mocne poczucie bycia pożytecznym, także finansowo, bo wiatr to świetna „maszynka do robienia pieniędzy”. Dzięki wiatrakom rozwijają się samorządy lokalne, biedne gminy się bogacą, a właściciele gruntów nie tylko zarabiają na dzierżawie, ale – co najważniejsze – są w stanie dalej upraw ziemię.

Gdy płacę rachunki za prąd, gdy widzę zniszczone środowisko, gdy z niepokojem śledzę informacje o skażeniu radioaktywnym, gdy widzę, że za większością wojen stoi „interes energetyczny” – przychodzi mi na myśl wierszyk Juliana Tuwima o sterczącym w ścianie małym pstryczku-elektryczku. Tuwim pisał: „bardzo łatwo, pstryk i światło”, i nie miał racji. Jest trudno, drogo, szkodliwie i niebezpiecznie. A moja praca w energetyce odnawialnej przywraca nadzieję, że może „pożyczone” od przyszłych pokoleń środowisko oddamy wnukom w dobrym stanie. Ta nadzieja daje mi przyjemność z pracy, wiarę w sens działania, a co najważniejsze – oddech. Dobry oddech, czystym świeżym powietrzem. Cieszy mnie, że ludzie coraz częściej mają świadomość, że trzeba walczyć o świeże powietrze na naszej planecie. Inicjatywa www.uratujwiatraki.pl cieszy się ogromnym poparciem, a światowe obchody Dnia Wiatru, 15 czerwca, są coraz popularniejsze. To mi daje oddech. Na ostatnie pytanie z wiersza Tuwima „I stąd światło?, odpowiadam – oby było z wiatraków. Wszystkim nam będzie się wtedy znaczniej łatwiej oddychało.

Piotr Biniek
pracownik Polskiego Stowarzyszenia Energetyki Wiatrowej www.psew.org.pl

Osadzenie w teraźniejszości

Zostawiłam duszną pracę w korporacji, aby cieszyć się przestrzenią, jaką stwarza mi robienie tego, co kocham. Pracuję z pasją, co przynosi mi też finansowy spokój.

Świadomy oddech przyszedł do mnie z góry. Kiedy jako dwudziestoletnia dziewczyna, w palącym słońcu, zdobyłam Sławkowski Szczyt po słowackiej stronie Tatr, moim oczom ukazały się oszałamiająca panorama gór oraz siedzący na skale taternik. Żałowałam potwornie, że nie mam aparatu fotograficznego, bo tu taka widoczność! Taternik mnie pocieszył, że jeśli będę patrzeć uważnie, robiąc przy tym trzy głębokie oddechy, widok zapadnie we mnie już na zawsze. I tak się stało – zamykam teraz oczy i widzę ten przestrzenny obraz.

Minęło 20 lat i oto zajmuję się oddechem zawodowo. Zostawiłam duszną pracę w korporacji, aby cieszyć się przestrzenią, jaką stwarza mi robienie tego, co kocham. Pracuję z pasją, co przynosi mi też finansowy spokój. Do teraz też, ilekroć mnie coś zachwyci, np. ceglana czerwień domów w moim mieście, patrzę na nie i robię trzy długie wdechy i wydechy.

Uważny oddech pozwala mi zauważyć chwilę, która właśnie trwa – oto robię wdech, oto robię wydech – żyję. To jest bardzo prosty sposób na osadzenie się w tu i teraz, trudne jest tylko pamiętanie, aby to robić. Dlatego, gdy poruszając się po mieście zatrzymuję się na czerwonym świetle, nawykowo już wykorzystuję tę chwilę na obserwację oddechu (bo nawyki, jak wiadomo, czasu nie zajmują).

Obserwowanie swojego oddechu ułatwia mi kontakt z samą sobą, dzięki czemu moje relacje z innymi stają się głębsze. Stanowi on również dla mnie dodatkową informację o tym, co tak naprawdę się dzieje – coraz częściej słucham tego, co mówi mój oddech (czy płynie, czy może robi się płytki), a mniej tego, co podpowiada głowa. Oddech dotąd mnie nie zawiódł, podczas gdy tzw. racjonalne decyzje podejmowane z głową, ale ignorujące sygnały płynące z innych części ciała, zawsze okazywały się błędne.

Wydłużanie wydechów pozwala mi uspokoić się w stresujących sytuacjach, np. podczas porodu. Dziewięć lat praktykowania jogi zaprocentowało idealnie w tym jakże ważnym wydarzeniu – oddech sam mnie prowadził, pozwalał zredukować ból skurczy porodowych i przynosił wytchnienie w przerwach między nimi. To było to! I oto w czerwcu ubiegłego roku pojawiła się w moim życiu mała córeczka Olga, która okazała się wybitną nauczycielką cierpliwości. Gdy czuję, że jeszcze moment, a wyjdę z siebie, zatrzymuję się na chwilę, robię kilka powolnych oddechów i znów kocham ją nad życie. Świadome oddychanie jest narzędziem nie do przecenienia – pozwala zwolnić i osadzić się w teraźniejszości, a to jest dla mnie podstawą szczęśliwego życia.

Bodzia Matulaniec
założycielka szkoły JogaBo działającej w Gdańsku i Warszawie, jedyna w Polsce dyplomowana nauczycielka Restorative Yogi, www.jogaBo.pl

Oczyszczenie

Pierwsze 20–25 km upływa pod znakiem spotkań towarzyskich, rozmów, żartów. Miły sposób spędzenia czasu z miłymi ludźmi. Około 30. kilometra bieg zaczyna stawać się przeżyciem ekstremalnym. Rozmowy dawno się skończyły. Myśli się rozpłynęły.

Po całym dniu pracy przy komputerze, połączonej z napięciem, staraniem, żeby dotrzymać terminów, często ze stresującymi sytuacjami i zdenerwowaniem, wreszcie wychodzę z domu. Zamierzam przebiec swoje 10 km, bez względu na pogodę. Zresztą im gorsza pogoda, tym lepiej. Kiedy jest zimno, zacina deszcz, wieje silny wiatr, wszystkie trudne sytuacje, które wydarzyły się w ciągu dnia, nagle przestają być istotne. Kiedy zaczynałam biegać, brałam ze sobą na treningi odtwarzacz MP3 z muzyką albo audiobookiem. Teraz nie biorę. Wykorzystuję ten czas, żeby opróżnić głowę. Najlepiej w tym czasie w ogóle nie myśleć. Czasem jednak jakiś problem zaprząta mnie tak intensywnie, że myśli ze zdwojoną siłą atakują aktualnie niczym niezajęty umysł. Wtedy pozwalam im płynąć. Każdy intensywny wysiłek fizyczny powoduje wydzielanie endorfin, czyli tzw. hormonu szczęścia. Początkowa frustracja, gniew czy zniechęcenie w czasie biegu powoli ustępują, niezauważalnie przekształcając się w spokój i błogość. Przychodzi odprężenie i ulga. Nierozwiązywalne, zdawałoby się, problemy, stają się banalnie proste. Intensywne myślenie uspokaja się, wycisza. Do domu wracam radosna, pełna pozytywnego nastawienia do życia.

Oprócz moich codziennych „dyszek”, w weekendy wydłużających się do „dwudziestek”, trzykrotnie przebiegłam maraton. To już zupełnie innego rodzaju doznanie. Pierwsze 20–25 km upływa pod znakiem spotkań towarzyskich, rozmów, żartów. Miły sposób spędzenia czasu z miłymi ludźmi. Około 30. kilometra bieg zaczyna stawać się przeżyciem ekstremalnym. Rozmowy dawno się skończyły. Myśli się rozpłynęły. Bolą kostki, kolano, ramię. Nogi stają się strasznie ciężkie. Każdy następny kilometr jest coraz dłuższy. Wiem, że nie mogę przejść w marsz, bo jeśli się zatrzymam, to koniec. Nie wiem, czy dobiegnę do mety. Mam wrażenie, że nie przebiegnę nawet następnego kilometra. Obiecuję sobie, że będę biegła tak długo, jak tylko będę mogła. Zaczynam liczyć kilometry. To mój sposób na przetrwanie. Z każdym oddechem powtarzam sobie w myślach: „31, 31, 31, 31…”, dopóki nie zobaczę tabliczki z oznaczeniem następnego kilometra. To jest medytacja. Po jakimś czasie umysł staje się zupełnie pusty. Ciało przestaje boleć, ograniczenia przestają istnieć. Okazuje się, że ból, zmęczenie, niewygoda, to tylko konstrukcje umysłu, które zostają gdzieś za mną. Teraz można nawet przyśpieszyć. Jestem zupełnie oczyszczona. Jestem innym, nowym człowiekiem. To jest rytuał przejścia.

W moim przypadku pasje mają jeszcze jedną, dodatkową zaletę – dosyć szybko stają się moją pracą. Tak było z działaniem w ruchu feministycznym i LGBT, tak też stało się
w przypadku biegania. Jestem graficzką; zlecenia zazwyczaj przychodzą ze środowiska, w którym się obracam. W tej chwili jednym z moich ważniejszych klientów jest Fundacja Maraton Warszawski. Przygotowuję wszelkie materiały drukowane potrzebne do oprawy Maratonu i Półmaratonu Warszawskiego. Współpracuję też z radomskim Klubem Maratończyka, dla którego między innymi regularnie projektuję medale. Niedawno zostałam zaproszona do opracowania graficznego 500-stronicowego albumu z fotografiami, pod tytułem „Pasja biegania”.

Zanim „przeszłam na swoje”, przez kilka lat pracowałam w firmie telekomunikacyjnej. Codziennie zajmowałam się tym samym – reklamowaniem telefonów. Nuda. Teraz wiem, że wykonywanie pracy, która jednocześnie jest pasją, to zupełnie inna jakość. Ulga, wiatr w plecy i radość tworzenia. A kiedy przychodzi frustracja i zniechęcenie – wychodzę pobiegać:)

Na marginesie – bieganie naprawdę daje oddech, także dosłownie. Wszystko się oczyszcza. Skóra zaczyna oddychać. Mocniej czuć zapachy.

Agnieszka Kraska
Graficzka, twórczyni projektów książek, albumów, czasopism, plakatów, ulotek itd. Mistrzyni kung-fu, maratonka (4:43:01), cyklistka. Działaczka społeczna. www.ultra-fiolet.pl

W ruchu i w miejscu

Generalnie jestem w ruchu i w miejscu, które uwielbiam; to mi daje oddech.

Moja działalność zawodowa to realizacja wieloletniej pasji. Nie robię rzeczy, których nie lubię, i cieszę się, że fascynacja może przerodzić się w pracę, i można się w ten sposób realizować. Firma Wygodny Rower to cztery sklepy, serwisy, kawiarnia i wypożyczalnia.

Zaczęło się od jeżdżenia na rowerze – zawsze byłem zapalonym rowerzystą. W 2007 r. w garażu otworzyłem serwis miejskich rowerów. Potem pomyślałem o miejscu dla rowerzystów i stąd się wzięła nasza kawiarenka. Interesuje mnie też zrównoważony sposób gospodarowania niepotrzebnymi częściami. Stare elementy oddajemy ludziom ze skłotu, zużyte dętki – panu, który szyje z nich torby. Bliskie nam też są barter i wymiana bezpośrednia – rurka za rurkę. Dzięki temu tworzymy sieć kontaktów z różnymi środowiskami.

Dla mnie, i dla milionów ludzi, rower miejski to coś więcej niż środek transportu. To także styl życia i sposób spędzania wolnego czasu. Często nocą jeżdżę po Warszawie, sam albo z grupą. Z tej perspektywy miasto inaczej wygląda.

Generalnie jestem w ruchu i w miejscu, które uwielbiam; to mi daje oddech. Warszawa ma swój rytm, który bardzo mi odpowiada. Nie zamieniłbym tego miasta na inne, chociaż fascynują mnie Holandia i Niemcy, gdzie na rowerze poruszają się niemal wszyscy. Z niecierpliwością czekam na zamknięcie centrum Warszawy dla samochodów, a otwarcie dla autobusów, rowerów i pieszych.

Karol Popławski.
twórca i właściciel sklepu, kawiarni i serwisu Wygodny Rower, www.wygodnyrower.pl

Kiedy na plaży nabije śniegu po horyzont

Okropnie nie lubię listopada i innych mokrych miesięcy. Za to bardzo lubię ostrą zimę – kiedy na plaży nabije śniegu, i po horyzont jest biało, to człowiek się czuje jakby mieszkał na biegunie.

Mieszkam w domu przy latarni w Gąskach od urodzenia, podobnie jak mój ojciec, który też pracował na latarni. Nie wyobrażam sobie życia gdziekolwiek indziej – to jest moja oaza spokoju i bezpieczeństwa. Dziedziniec latarni, ogrodzony murem jak zamek, był miejscem zabaw mojego dzieciństwa. Z innymi dziećmi robiliśmy zawody, kto dojdzie najdalej: do furtki i poza furtkę, do lasu. Codziennie ojciec dawał nam klucze od laterny, czyli przeszklonego pomieszczenia na górze latarni, gdzie po południu szliśmy odgarnąć zasłony z płótna żaglowego.

Moi bracia i siostry – było nas pięcioro – wyjechali stąd. Ja zawsze byłem związany z domem, wiedziałem, że czeka na mnie praca po ojcu. Ta tradycja – przejmowanie pracy przez syna po ojcu – jest w wielu latarniach: w Darłowie, Kołobrzegu, Jarosławcu. Już drugie, trzecie pokolenie pracuje na latarni.

Po wojsku szybko się ożeniłem, pojawiły się dzieci. Praca latarnika była dla mnie idealna,
bo miałem kontakt z dziećmi, mogliśmy być ze sobą, całą rodziną. To było cudowne życie.

Od piętnastu lat żyjemy z żoną z turystyki, bo z pensji latarnika nie utrzymałbym rodziny.
Prowadzimy gastronomię i sprzedajemy pamiątki, będziemy też domki stawiać za dopłaty unijne. Najlepszy czas w roku to dla nas czerwiec i wrzesień. W czerwcu cieszymy się, że się zaczyna coś dziać, potem w sezonie jest dużo pracy i  przyjeżdża wielu znajomych, a we wrześniu mamy czas na plażę pójść, mamy czas dla siebie. Okropnie nie lubię listopada i innych mokrych miesięcy. Za to bardzo lubię ostrą zimę – kiedy na plaży nabije śniegu, i po horyzont jest biało, to człowiek się czuje jakby mieszkał na biegunie.

To miejsce daje mi wolność i spokój. Dlatego, gdy nagle okazało się, że chcą tu atomówkę stawiać, i że to miejsce, które dla mnie jest oazą wolności, chcą zamienić w teren niemal militarny, skoszarowany, gdzie nawet w nocy może zawyć syrena alarmowa, i trzeba będzie wykonywać nakazane  czynności, to włączyłem się w działania antyatomowe. Nie chcę żyć w miejscu, gdzie nie można swobodnie oddychać, gdzie jest się ciągle
w potwornym napięciu, gdzie się kręcą tajne służby, jakby tu broń jądrowa była. Mam kolegę w Niemczech, który mieszka koło elektrowni, i który mówi, że ten teren się wyludnił, odhumanizował. Dlatego teraz udzielam się publicznie, jestem pełnomocnikiem komitetu antyatomowego w Gąskach. Samo z siebie wyszło, że jestem liderem – że przekonują ludzi moje argumenty.

Piotr Laskowski
latarnik z Gąsek, jednej z trzech alternatywnych lokalizacji elektrowni jądrowej w Polsce. Pełnomocnik komitetu referendalnego, który doprowadził do referendum w sprawie elektrowni. Przeciw budowie opowiedziało się 94 proc. osób biorących w nim udział.