Głos młodych: tak widzimy nasze miasta

W małych miasteczkach i dużych miastach Polski tęsknią za dobrą polityką kreowaną na pokolenie naprzód, a nie na czteroletnią kadencję. Zamiast siedmiu hipermarketów w 35-tysięcznej miejscowości woleliby politykę równych szans.

Hej! Nazywam się Grzesiek Sikora, jestem działaczem politycznym, przewodniczę Ruchowi Młodych,  współpracuję z Zielonym Instytutem i asystuję posłowi Robertowi Biedroniowi. Pochodzę z Lęborka, 35-tysięcznej miejscowości, która leży zaledwie o godzinę drogi szybką koleją miejską od Trójmiasta, ale pod względem jakości życia, dostępu do dóbr, świadomości obywatelskiej jest odległe od Gdyni, Sopotu i Gdańska o lata świetlne! Wychowując się w szarej, przytłaczającej rzeczywistości, w której jedyną atrakcją, a jednocześnie hamulcem rozwoju jest siedem hipermarketów, zrozumiałem, jak ważne jest budowanie egalitarnego społeczeństwa, systemu, w którego rozwój zaangażowany jest każdy, a korzyści z rozwoju czerpią wszyscy. Lębork to swoisty przykład niszczenia przez neoliberalną politykę wszystkiego co lokalne. W imię wolnego rynku lokalne władze zabiły mały i średni biznes, wpuszczając na własne podwórko wielkie korporacje. Dzisiaj, tak samo jak w XIX wieku, „za chlebem” trzeba wyjechać do dużego miasta, bo w Lęborku praca dla młodych jest abstrakcją. A my, młodzi ludzie, chcemy tylko mieć prawo do godnego życia w takiej miejscowości jak Lębork.  Chcemy równych szans, a nie systemu dyfuzyjno-polaryzacyjnego, bo za długo czekaliśmy na okruchy, które miały spaść ze stołu zachodnich tłustych kapitalistów.

Nazywam się Natalia Wadhwani, mam 24 lata, jestem absolwentką prawa Uniwersytetu Wrocławskiego. Jeszcze jako studentka wzięłam udział w wyborach samorządowych do rady miasta z listy Wspólnoty Samorządowej Świdnicy. Po prostu „wygrałam casting” na kandydatkę na radną.

Polityka na szczeblu lokalnym to kwestia konkretnych spraw do załatwienia, abstrakcyjne ideowe spory są wyłącznie tłem. Budowanie przyjaznego ludziom ekologicznego otoczenia nie jest sprawą lewicy czy prawicy, lecz zdrowego rozsądku.

Świdnica leży w województwie dolnośląskim, skazana na kontrast z Wałbrzychem z jednej strony, a z Wrocławiem – z drugiej. W ostatnich 10 latach liczba mieszkańców miasta zmniejszyła się o 10%. Trudno zatrzymać w nim młodych i wykształconych ludzi, pełnych energii i zaangażowania, ponieważ w mieście brak perspektyw i możliwości podjęcia ciekawej i dobrze płatnej pracy. Wina spada nie na samorządy, lecz na rząd, który nie dba o politykę zrównoważonego rozwoju.

W radzie miejskiej brakuje młodych osób, które realnie wpływałyby na losy Świdnicy i mogły decydować w sprawach, które ich dotyczą. Nie od rzeczy byłoby wymaganie od władz samorządowych, by opracowały plany rozwoju lokalnej społeczności wykraczające poza perspektywę najbliższych wyborów. Lokalna władza, tak jak i władza państwowa, powinna kreować swoją politykę na pokolenie naprzód.

Nazywam się Bogumił Kolmasiak, mam 26 lat. Jestem związany z warszawskim Śródmieściem. Jako dziecko bardzo lubiłem swoją dzielnicę – przyjazną ludziom, z placami zabaw, małymi sklepami. Jako nastolatek i student miałem do dyspozycji wiele miejsc, w których za niewielkie pieniądze można było coś zjeść czy napić się piwa z kolegami. Dziś to się zmieniło. Padają małe firmy, bo zastępują je oddziały banków, które zawsze zaoferują najwyższy czynsz, upadają też lokale z duszą i historią. Burmistrz Bartelski mówi, że „albo będzie na bogato, albo przaśnie”, ale skutkiem takiego myślenia jest odebranie centrum miasta niepowtarzalnego uroku. Wygląd przestrzeni miejskiej często jest odpychający – reklamy korporacji są tak nachalne, że żadną miarą nie można ich ominąć wzrokiem.

Są też pozytywne rzeczy, jak projekt artystyczny UFO – który w czasie wakacji stanął w miejscu fontanny na placu Na Rozdrożu, tęcza na placu Zbawiciela  kluby sportów miejskich (frisbee, jo-jo) czy odradzanie się lokalności (chociażby święto ulicy Hożej). Pozytywnie też oceniam rolę squatersów, którzy stworzyli świetne miejsca aktywności społecznej w „Przychodni” i „Syrenie”. Niektóre zapomniane ulice, jak Poznańska, przeżywają odrodzenie – kwitną tam małe knajpki z kuchnią z różnych części świata.