Oda do trawożerców. Refleksje o zielonej polityce żywnościowej

Zielona polityka mówi więc: jeżeli chcesz dożyć w zdrowiu do 67. roku, to lepiej przerzuć się na Trawy & Co., a więc sałaty, pomidory, marchewkę i resztę produktów jarskiego koszyka.

Wytyczne zielonej polityki brzmią: jedzmy mniej mięsa, a więcej Trawy & Co. I jak najwięcej żywności ekologicznej. Osiągniemy wówczas podwójny pozytywny efekt: zdrowszy będzie człowiek i zdrowsza natura.


Czy wiemy, co jemy

Człowiek z miasta nie zna pochodzenia swojej żywności. Nie wie, skąd wziął się kotlet na jego talerzu i co naprawdę zawiera. Mimo wszystko wtłacza go do jamy ustnej, bo musi jeść. No dobrze: ma też trochę zaufania do systemów produkcji i dystrybucji żywności. Musi wierzyć rolnikom, przedsiębiorcom, musi polegać na urzędnikach, którzy ich kontrolują. Ale w rzeczywistości człowiek z miasta widzi tylko miły wystrój marketu i ponętne opakowania: dekoracje, za którymi dzieją się często dziwne, obrzydliwe i niebezpieczne rzeczy. Wzrok i wiedza przeciętnego zjadacza chleba nie sięgają poza półkę sklepową, ale dzisiaj, w Polsce, jest on zadowolony, bo półki są pełne. Co najwyżej stresują go ceny, ale wokoło ma przecież pełno promocji przywracających dobry nastrój.

Tymczasem skomplikowane łańcuchy produkcji i dystrybucji żywności nie różnią się wiele od systemów dostarczających samochody czy meble. Żywność, podobnie jak samochody, produkowana jest gdzieś daleko w obcych miastach i krajach, i trzeba by mieć dużo czasu i ogromną wiedzę, żeby wiedzieć, gdzie, z czego i jak powstaje. Człowiek z miasta został więc odgrodzony, oddalony, odsunięty od naturalnych źródeł swojego pokarmu.

Postawiono mu wygodny supermarket, jak scenę, za którą koncerny spożywcze przygotowują i rozgrywają swoje spektakle. Można powiedzieć, że „niepostrzeżenie” straciliśmy kontakt z rolą, oborą i łanem zboża. Trudno zresztą oczekiwać, aby miliardy mieszkańców miast przyglądały się codziennie porannemu dojeniu krów albo sprawdzały, czy kury zniosły jajka. Masowa przeprowadzka do miast w ciągu ostatniego stulecia oderwała nasze zmysły, rozwijane przez miliony lat ewolucji, od pokarmu. Zatraciliśmy instynkt, ale nie zdobyliśmy nowej wiedzy. Nie wiemy więc co jemy. Nie wiemy co, kiedy i w jakich ilościach powinno się jeść, aby dożyć w zdrowiu do 67. roku życia. Nie znamy skutków naszych nowych przyzwyczajeń kulinarnych. A okazuje się, że żywność może zabijać. Człowieka i naturę. Powoli i niepostrzeżenie.

Trawa & Co

Jak zapewnić dobrą żywność osiadłemu w miastach homo sapiens? Jednocześnie gwarantując mu zdrowie i przystępne ceny. I nie wywołując katastrofy ekologicznej. W odpowiedzi mieści się zielona polityka rolna. Dotychczasowa polityka była jedno­wymiarowa, uwzględniała tylko jedno zadanie: zapewnić ludziom tanią żywność. Symbolem tego systemu jest MOM. Ktoś stojący przy barze z hotdogiem zapytałby: czy MOM to zwierzę czy roślina? Właściwie jest to rodzaj zwierzęcia. Tanie mięso. MOM to coś gorszego niż śmieci. To śmieci organiczne, mięsne.

Wzrost zapotrzebowania na mięso w latach sześćdziesiątych XX wieku zrodził górę zwierzęcych szkieletów. Firma Stephan Poli Manufacture Co. skonstruowała wówczas odkostniarkę – wydajną maszynę do odrywania resztek mięsa ze szkieletów. Do tego można dorzucić m.in. zmielone kości i życzyć smacznego wszystkim parówkożercom. MOM bardzo szybko się psuje, ale znaleźć je można niemal we wszystkich w tanich parówkach i kiełbasach.

Zielona polityka mówi więc: jeżeli chcesz dożyć w zdrowiu do 67. roku, to lepiej przerzuć się na Trawy & Co., a więc sałaty, pomidory, marchewkę i resztę produktów jarskiego koszyka. Mięso tak – mówi obecnie nauka, ale niewiele i dobre. W portfelu wyjdzie na to samo. Zjadacze trawy, czyli wegetarianie, są zdrowsi. Pod warunkiem oczywiście, że zadbają o dostarczenie organizmowi pełnowartościowego białka, zawierającego wszystkie aminokwasy egzogenne. Skrajny wegetarianizm uznany został wprawdzie przez WHO za rodzaj choroby psychicznej, ale wybór Trawy & Co może być świadomy i nie musi być quasi-religijnym dogmatem.

mniej jeść, przede wszystkim mniej mięsa, a więcej Trawy & Co. Przeciętny obywatel nieco schudnie, ale będzie zdrowszy i finansowo wyjdzie na swoje.

W zielonej polityce rolnej nie chodzi tylko o własny organizm, ale także o zdrowie organizmu zewnętrznego, czyli natury. A produkt dotychczasowej polityki społecznej, „pożeracz hotdogów”, jawi się jako głupi, otyły, chory i w dodatku zły, bo niszczy naturę. Tak, Drodzy Wyborcy, mówią Zieloni, z mięsem nie ma żartów.

Hodowla zwierząt, zabijanych i zjadanych przez siedem miliardów ludzi, dobija obecnie ekosystem planety, doprowadzony wcześniej do ruiny przez przemysł. Zasycenie naszego gatunku mięsem wymaga zastosowania gigantycznej ilości pestycydów, nawozów sztucznych i energii. I wody. Kilogram wołowiny pochłania jej 10 tysięcy litrów. A cała ta toksyczna chemia rolna jednym kanałem dystrybucji trafia do wód gruntowych, rzek, jezior i oceanów, a drugim kanałem rozchodzi się po organizmach homo sapiens, wywołując choroby serca, nowotwory i zapewne wiele innych powikłań, o których nie mamy jeszcze pojęcia.

Gdy na świecie żyło około miliarda osobników gatunku homo sapiens – nie było z tym problemu. Gdy jest nas 7 miliardów – nasze zakupy stają się problemem dla świata, nawet dla przyszłych pokoleń. Trudno uwierzyć w to, że w roku 1000 p.n.e. Ziemię zamieszkiwało zaledwie 27 milionów ludzi, a w 1820 roku, a więc niedawno, było nas około 1 miliarda. Siedmiokrotny wzrost w ciągu niecałych dwustu lat populacji największego drapieżnika i mięsożercy musiał doprowadzić ekosystem planety na skraj katastrofy ekologicznej. Oczywiście jest to katastrofa bardziej dla samego człowieka niż dla przyrody. Ziemia i inne formy życia na pewno ten kryzys przetrwają. Ale być może dzięki ruchom ekologicznym i aktywności zielonych partii przetrwa również człowiek.

Oprócz zmian w systemach gospodarowania Zieloni wskazują na konieczność zmian w stylach życia i konsumpcji. Dwadzieścia siedem milionów łowców i zbieraczy mogło pozwolić sobie codziennie na schabowego: na śniadanie, obiad i kolację. Gdy to samo zrobi siedem miliardów, zacznie się regularna apokalipsa. Ekologiczne skutki hodowli zwierząt są bowiem równie groźne jak wyziewy z fabrycznych kominów. Wpływ hodowli na klimat potwierdza dogłębna, wnikliwa analiza wielu podstawowych produktów spożywczych, przeprowadzona przez amerykańskich badaczy z Environmental Working Group i opublikowana w raporcie „Meat Eater’s Guide to Climate Change and Health”. Baranina, wołowina, sery, wieprzowina i łosoś hodowlany są największym źródłem gazów cieplarnianych. Ale dotyczy to rolnictwa konwencjonalnego, czyli przemysłowego. Produkty wytwarzane metodami ekologicznymi szkodzą ekosystemom nieznacznie lub wpływają na nie pozytywnie.

Produkcja mięsa jest więc jednym z głównych źródeł emisji gazów cieplarnianych, a spożycie mięsa rośnie kilkakrotnie szybciej niż liczba ludności. W latach 1971–2010 produkcja mięsa wzrosła trzykrotnie, a ludność świata – o 81 procent. A co będzie, kiedy (wkrótce) Chiny i Indie osiągną poziom spożycia Stanów Zjednoczonych? Nie straszmy, łatwo się domyślić.

Co zatem możemy zrobić? Wytyczne zielonej polityki, wynikające z naukowych analiz, proponują rozwiązanie (dla jednych proste, dla innych trudne): jedzmy mniej mięsa, a więcej Trawy & Co. I jak najwięcej żywności ekologicznej. Osiągniemy wówczas podwójny pozytywny efekt: zdrowszy będzie człowiek i zdrowsza natura.

Rolnictwo ekologiczne

W rolnictwie ekologicznym zamiast nawozów sztucznych, pestycydów, herbicydów i całego arsenału środków chemicznych rolnik aktywizuje biologiczne mechanizmy przyrody i stosuje wyłącznie środki naturalne. Produkty spożywcze z upraw ekologicznych są więc zdrowsze, a natura nie ulega degradacji. Istnieje już wiele metod hodowli wykorzystujących prawa natury, które stały się standardami w gospodarstwach. Warunki te zawarte są w obowiązujących przepisach prawa, a rolnicy i przetwórcy poddają się surowemu systemowi kontroli. Nie wolno więc w rolnictwie i przetwórstwie ekologicznym stosować syntetycznych środków ochrony roślin, a do zwalczania chorób, szkodników i chwastów wykorzystuje się płodozmian, środki biologiczne i agrotechniczne. Nie stosuje się wyjaławiających ziemię monokultur, a w zamian stosuje się uprawy mozaikowe, porozdzielane miedzami, drzewami i krzewami. Zamiast nawozów sztucznych stosuje się nawozy zielone i obornik, co utrzymuje naturalną żyzność ziemi. Używa się tylko takich maszyn i narzędzi, które nie niszczą gleby. W hodowli nie stosuje się antybiotyków ani hormonów. I w żadnym wypadku nie produkuje się GMO.

Dzisiaj mamy już więc na świecie dwa odrębne sektory żywności: żywności konwencjonalnej i żywności ekologicznej. I dwa rodzaje produktów spożywczych. Powstają one na różnych polach, są przetwarzane w różnych reżimach technologicznych, sprzedawane w różnych sklepach albo na różnych półkach i inaczej oznakowane.

Świadomemu mieszkańcowi miasta i wyborcy zielona polityka proponuje strategię: mniej jeść, przede wszystkim mniej mięsa, a więcej Trawy & Co, a za zaoszczędzone pieniądze kupić i jeść żywność ekologiczną. Przeciętny obywatel nieco schudnie, ale będzie zdrowszy i finansowo wyjdzie na swoje. W tym rachunku pojawia się też wartość dodana: zdrowa natura.

Algi

Do Trawy & Co być może trzeba będzie dorzucić algi. W organizmie Ziemi pełnią one funkcję pompy wysysającej z powietrza atmosferycznego dwutlenek węgla, który jest źródłem ich pożywienia. Szacuje się, że rocznie 45–50 miliardów ton węgla zawartego w CO2 zamienia się w fitoplankton. Algi mogą więc uratować nas przed katastrofą klimatyczną. Tym bardziej, że – podobnie jak mięso – zawierają wszystkie aminokwasy egzogenne. W diecie mogą z powodzeniem zastąpić mięso. Mistrzowie dalekowschodnich sztuk kulinarnych potwierdzą też, że można z nich przyrządzać doskonałe potrawy. Nawet kotlety. Skoro pochłaniają dwutlenek węgla i zastąpią mięso, to mogą być jednym z głównych bohaterów walki z ociepleniem klimatu. Algi powinny więc być głównym składnikiem Trawy & Co.

W przyrodzie występuje około 40 tysięcy gatunków alg, czyli glonów. Tę ostatnią nazwę z gwary góralskiej zapożyczył na początku XX wieku botanik Józef Rostafiński. Glony to grupa składająca się z kilku niespokrewnionych ze sobą linii ewolucyjnych organizmów plechowych, czyli beztkankowych. Taksonomowie umieszczają je wśród roślin, protistów lub bakterii. Glony nie mają korzeni, liści, łodyg ani kwiatów. Największe z nich, znacznie większe od drzew, zakotwiczają się w podłożu chwytnikami, czyli rizoidami. A najmniejsze, fitoplankton, to maleńkie organizmy – od jednej tysięcznej do pół milimetra.

Co więcej – glony mogą być nie tylko źródłem pożywienia dla ludzi, ale także głównym źródłem energii dla maszyn. To przecież z glonów, obumarłych, poddanych ogromnym ciśnieniom, powstała ropa naftowa. Glony i technologie pozyskiwania z nich energii mają obecnie największą szansę na przejście przez ekologiczne ucho igielne – jako bezemisyjna technologia wytwarzania energii w nadchodzącej zielonej epoce.

Nie mam wątpliwości, że my, ludzie, nie zdając sobie jeszcze z tego sprawy, skazani jesteśmy na Trawę & Co. Z glonami na czele.