„Być może nie uderzy to w was przebłyskiem geniuszu, ale po przeanalizowaniu wielu wykresów, statystyk i współzależności doszliśmy do jednego wniosku: ludzie siadają tam… gdzie są miejsca do siedzenia”.
[William H. Whyte]
tekst: Jakub Krukar
Zieleń od zawsze kojarzy się z rekreacją i odpoczynkiem. Gdy mamy dość tłoku, hałasu i pędu wokół, spacer po parku, bieg wzdłuż rzeki czy piknik na trawie skutecznie pomagają naładować baterie. Miękka zieleń pod stopami i haust świeżego powietrza są dla zmysłów i ciała orzeźwiającym kontrastem wobec betonowej codzienności. Wśród drzew, przy wodzie czas płynie inaczej; nie jest to subiektywne odczucie, ale fakt znany mieszkańcom miast od stuleci.
W zdrowym ciele…
Socjolog, dziennikarz i urbanista William H. Whyte w filmie „The Social Life of Small Urban Spaces” dokumentującym badania nad klęską i sukcesem amerykańskich miast stwierdza: „Próbowaliśmy odkryć, co powoduje, że ludzie lubią przesiadywać w jednych miejscach, a w innych nie. Być może nie uderzy to w was przebłyskiem geniuszu, ale po przeanalizowaniu wielu wykresów, statystyk i współzależności doszliśmy do jednego wniosku: ludzie siadają tam… gdzie są miejsca do siedzenia”. Trudno oprzeć się wrażeniu, że ta sama skomplikowana zasada tłumaczy istnienie zieleni w mieście. Ludzie chodzą na spacery tam, gdzie można spacerować (z przyjemnością). I odwrotnie – jeśli nie ma gdzie spacerować, to… nie spacerują.
Geografowie i psychologowie nie od dziś mówią o środowiskach otyłościogennych, sprzyjających nadwadze (ang. obesogenic environments). Dzielnice miast bez dostępu do zielonych terenów rekreacyjnych, ścieżek rowerowych i innych czynników wspierających zdrowy tryb życia w dużym stopniu pokrywają się z obszarami, na których w szkołach stwierdzono wysoki procent uczniów otyłych. Widać więc, że w miejscach, które zachęcają do aktywności fizycznej, ludzie są zdrowsi, a brak okazji do wysiłku rozleniwia. Szacuje się, że na świecie 6% zgonów powodują choroby, których można by uniknąć, gdyby ludzie więcej spacerowali. Problem jest więc poważny, chociaż rozwiązanie wydaje się tak proste. Dlatego na uniwersytecie w Essex (Wielka Brytania) przeprowadzono eksperyment: sprawdzono stan zdrowia pracowników tej samej firmy i zmierzono ich stały poziom stresu. Następnie podzielono ich na grupy. Grupy poproszono, by w porze lunchu spacerowały po 2 kilometry, 2 razy w tygodniu, po wyznaczonych trasach. Grupa pierwsza miała chodzić po mieście, a grupa druga – po terenach zielonych. Okazało się, że osoby spacerujące wśród zieleni miały lepsze wyniki już po 8 tygodniach, a co bardziej istotne – chętnie kontynuowały nowy zwyczaj po zakończeniu badania. Lunchowe spacery wśród zieleni zadziałały więc jak samonapędzająca się zachęta – pokazano ludziom, jak przyjemny jest taki spacer, oni spacerowali częściej, a to „przy okazji” utrzymywało ich ciała w lepszej kondycji. Stąd liczne inicjatywy promowane przez takie organizacje, jak amerykańska Active Living by Design, których celem jest m.in. zapewnienie każdemu mieszkańcowi miasta dostępu do zielonych terenów rekreacyjnych. Urbaniści wychodzą z założenia, że ludzi nie trzeba do niczego zmuszać – każdy człowiek sam odkryje przyjemność płynącą z przebywania w takich miejscach, jeśli tylko dać mu szansę.
Na jakim etapie jesteśmy?
Statystyki ze 150 największych miast Europy pokazują, że w ciągu ostatnich dwóch dekad liczba skwerów i parków rosła w nich szybciej niż całkowita powierzchnia tych miast. Wydawałoby się więc, że europejskie aglomeracje mogą być przykładem dla szybko urbanizującego się świata. Gdy jednak badacze przyjrzeli się wynikom bliżej, stwierdzili, że natura pojawia się głównie w lepszych, droższych dzielnicach, a dzielnice biedniejsze wciąż są od niej odcięte. W pewnym sensie skazuje to ich mieszkańców na mniejszą aktywność fizyczną. Wyrównanie różnic między biedniejszymi i bogatszymi częściami aglomeracji miejskich to zatem kolejny priorytet. Zieleń miejska powoli staje się dobrem tak powszechnie oczekiwanym, jak dostęp do bieżącej wody, prądu i gazu. W Stanach Zjednoczonych, gdzie szczególnie nasilony jest problem rozrastających się przedmieść, nawet nowe domy pozostają bez dostępu do usług i rekreacji w zasięgu spaceru. Przekłada się to na wartość nieruchomości. Raport organizacji CEOs for Cities wziął pod lupę stronę internetową WalkScore.com, która na skali 0–100 ocenia stopień przyjazności okolicy naszych miejsc zamieszkania. Okazało się, że w Stanach Zjednoczonych każdy dodatni punkt na tej skali oznacza wzrost ceny mieszkania nawet o 3 tysiące dolarów.
…zdrowy duch
Ciało człowieka to nie tylko mięśnie, ścięgna i kości, które warto utrzymywać w dobrej kondycji. Tryb życia odbija się na jego funkcjonowaniu. Gdy się denerwujemy, serce zaczyna bić mocniej, krew płynie szybciej, wydzielają się inne hormony. Stres, zarówno krótkotrwały, jak i długotrwały, ma ogromny wpływ na zdrowie człowieka. Dlatego wrażenie, że w lesie łatwiej się odstresować, może nawet mieć większe znaczenie niż uprawiany w lesie aktywny wypoczynek. Działanie takich wrażeń jest bardzo silne; udowodniono, że sam widok zieleni pomaga w uspokojeniu szybkiego bicia serca po stresującym wydarzeniu. Co zatem powiedzieliby na park wokół szpitala pacjenci powracający do zdrowia?
Najlepiej byłoby, gdyby oprócz drzew był tam także staw. Wpływ wody na człowieka mierzono już na wiele sposobów, zawsze okazuje się pozytywny. To dlatego nad rzekami i nad brzegiem morza buduje się bulwary spacerowe, a nie autostrady (chociaż bywają wyjątki). W Wielkiej Brytanii wykonano ciekawy eksperyment. Za pomocą smartfonowej aplikacji w losowo wybranych porach wysyłano do użytkowników pytanie „Jak się teraz czujesz?”. Odpowiedzi wracały do badaczy wraz z danymi GPS telefonu adresata, co pozwoliło na przedstawienie wyników na mapie. Okazało się, że najbardziej pozytywne wiadomości nadeszły od osób przebywających nad wodą: rzeką, jeziorem, morzem. Oczywiście nie chodzi tylko o uspokajającą aurę; jedziemy tam, gdzie jest nam dobrze. Woda przyciąga.
Ale nie codziennie możemy sobie pozwolić na odpoczynek nad wodą, tymczasem sytuacji stresogennych nie brakuje – często wystarczy sobie przypomnieć ostatni tydzień w pracy. Stąd biorą się pomysły odstresowywania całych biur. W próbach takich działań też pojawiają się zielone elementy, np. sponsorowanie pracownikom roślin doniczkowych (nie tylko wprowadzają naturę do betonowego wnętrza biurowca; pozwalają każdemu pracownikowi z osobna stworzyć nieco bardziej domową, indywidualną atmosferę wokół miejsca pracy) i naturalne światło słoneczne. Organizm człowieka najlepiej funkcjonuje przy naturalnym świetle przede wszystkim dlatego, że zmienia się ono w ciągu dnia tak samo, jak zmienia się stopień pobudzenia. Wewnętrzny zegar sterowany jest przez to, co widać za oknem. Człowiek potrzebuje światła o różnej barwie w zależności od tego, czy dopiero się obudził czy też ma za sobą osiem godzin pracy. Naturalne światło ułatwia tę dynamikę. Gdy jego rytm się nie zmienia, a nad głową świeci jarzeniówka, spada satysfakcja z pracy, a na większą skalę – rośnie średnia liczba zwolnień lekarskich. Tę średnią można przeliczyć na konkretne kwoty, które firmy tracą, a zatem zapewnienie optymalnych warunków pracy (i odpoczynku) leży w ich interesie. Rośnie więc liczba biurowców projektowanych zgodnie z zielonymi normami, których celem jest nie tylko zmniejszenie zużycia energii w budynku, ale także zbliżenie człowieka siedzącego wewnątrz tej ogromnej konstrukcji z betonu i stali do tego, co jest mu naturalnie bliskie. Certyfikaty, jak amerykański Leadership in Energy Efficient Design (LEED), wymieniają zestaw reguł, które musi spełniać budynek, aby uznano go za „zielony”. Powątpiewano co prawda, czy przy obecnych kosztach i niedoskonałości technologii jest możliwe zapewnienie wewnątrz budynku takiego komfortu jak w budynkach standardowych (wyposażonych chociażby w energochłonną klimatyzację). Jednak przykład nowoczesnego Solaire na Manhattanie, pierwszego apartamentowca ze złotym certyfikatem LEED pokazał, że nawet luksusowe mieszkania mogą być zielone, a ich wymagającym użytkownikom nie grożą żadne niedogodności (pod warunkiem właściwego zarządzania). Skoro więc da się zapewnić taki sam komfort mieszkania i pracy wewnątrz zielonego budynku, który jest jednocześnie zdrowszy dla organizmu człowieka i korzystniejszy dla jego samopoczucia, co stoi na przeszkodzie? Właściwie chyba nic – oprócz czasu i kosztu technologii.
Wizja zielonych biur i mieszkań staje się tak bliska, że pojawiają się pomysły coraz odważniejsze, na dzień dzisiejszy niemal utopijne. Człowiek wyewoluował wśród natury, jest jej elementem. Tymczasem przez ostatnie stulecia coraz bardziej się od natury oddala i izoluje się od tego, co zawsze było mu bliskie. Zaczynamy jednak dostrzegać, że nadszedł czas, by choć trochę to zmienić. Stąd wziął się pomysł „zewnętrznych biur”, który rozwinął Jonathan Olivares. W Instytucie Sztuki w Chicago zaprezentował on koncepcję składanych mebli, które mogłyby być wykorzystywane do pracy biurowej pod gołym niebem. Skoro do pracy służy telefon komórkowy i laptop, co stoi na przeszkodzie? Jeśli sprawia nam przyjemność powiew ciepłego wiatru na twarzy i promieni słońca na skórze, to czemu skazywać się na klimatyzację i jarzeniówki? Olivares uważa, że wystarczy rozkładana ścianka chroniąca przed silnym słońcem, przenośny stół, kilka krzeseł, rozwijana podłoga, tablica na kółkach – i sala konferencyjna gotowa. Oczywiście nie chodzi o leżenie pod parasolem z drinkiem w dłoni – chodzi o rygor i praktyczność biura, ale bez ścian wokół. Przynajmniej wtedy, kiedy nie pada i nie wieje, nie jest za zimno ani za gorąco (bo tego organizm człowieka nie lubi).
Jakub Krukar – doktorant na Uniwersytecie Northumbria w Wielkiej Brytanii. Pracuje w jednostce bagawczej Usability of Spatial Environments Centre, www.twitter.com/kubakrukar